W księgarskim świecie



„Wyspa Camino” to dopiero moje drugie spotkanie z twórczością Johna Grishama. Pierwsze, jakże udane, miało miejsce dobre kilkanaście lat temu, z rewelacyjnym thrillerem prawniczym, jakim jest „Raport Pelikana”. Muszę się przyznać, że jakoś niezbyt mocno ciągnęło mnie ponownie do prozy Grishama, ale gdy tylko zapoznałem się z opisem jego najnowszej książki, to wiedziałem, że nadszedł czas na to spotkanie. „Wyspa Camino” to dobra książka, nawet z zadatkami na bardzo dobrą, ale nie jest to pozycja przeznaczona dla przeciętnego Kowalskiego, ale tylko dla koneserów. Zapytacie: dlaczego? Zaraz Wam wszystko wyłożę...

Powieść zaczyna się od skoku na Bibliotekę Firestone'a na Uniwersytecie Princeton. Celem jest kolekcja pięciu unikatowych rękopisów dzieł F. Scotta Fitzgeralda, w tym jego najsłynniejszego utworu, „Wielkiego Gatsby'ego”. Gang, złożony z pięciu osób, dokonuje udanej dywersji na kampusie uczelni i wykrada cenne manuskrypty. Do gry wkracza FBI oraz ich specjalna sekcja do poszukiwania skradzionych cennych eksponatów. Jednakże śledztwo, po szybkim przełomie, nie idzie tak dobrze, jak wszyscy by oczekiwali. Wtedy do akcji wkracza firma ubezpieczeniowa, która podejmuje własne śledztwo i wynajmuje młodą pisarkę, Mercer Mann, do roli szpiega, który ma spenetrować środowisko pisarskie na wyspie Camino, a dokładnie wkraść się w łaski podejrzanego numer 1 – księgarza i kolekcjonera białych kruków, Bruce'a Cable'a. Mercer, mimo początkowych wątpliwości, zgadza się na propozycję, głównie ze względu na spore problemy finansowe, które spędzają jej sen z powiek oraz blokadę pisarską, która trwa u niej od kilku lat.

Mercer wraca więc po kilkunastu latach na wyspę Camino, gdzie odżywają dawne wspomnienia związane z wakacjami u ukochanej babci. Wkracza w miejscowy pisarski świat, pełen plotek i zawieruchy. Ale czy uda się jej zbliżyć do przystojnego i ujmującego właściciela miejscowej księgarni oraz czy jest on w ogóle zamieszany w sprawę kradzieży rękopisów Scotta Fitzgeralda musicie już przekonać się sami...

John Grisham wprowadza nas w intrygujący i soczysty świat pisarzy, księgarń, antykwariatów i handlu książkami. Zaglądamy za zasłonę, za którą zwykły, szary czytelnik zwykle nie ma wglądu i widzimy (w zamyśle) życie pisarzy od kuchni. Ich walkę z wydawcami, którzy ciągle są niezadowoleni z efektów ich pracy i mają mnóstwo uwag, agentami, którzy wiszą nad ich głowami i nieustannie przypominają o nadchodzących terminach oddania książki do redakcji, księgarniami, które traktują ich książki jak produkt, który trzeba sprzedać, a gdy się to nie uda, to zwracają go do wydawcy, wybrednymi czytelnikami, których trudno zadowolić oraz kolegami po fachu, w których trudno znaleźć przyjaciela, a raczej zazdrosnego wroga, gotowego zniszczyć twoją karierę za wszystko – lepiej płatną umowę z wydawcą czy korzystne recenzje w prasie. W końcu z największym przeciwnikiem – czyli samym sobą. Grisham pokazuje nam wszystkie blaski i cienie (głównie cienie) zawodu pisarza – goniące terminy, walka z częstymi blokadami pisarskimi, które mogą trwać miesiące czy lata, łatwość wpadania w nałogi (przede wszystkim alkoholizm), brak nadzorcy dla własnych działań, które zwykle nie prowadzą do niczego dobrego oraz niepewność tego zawodu – raz czytelnicy i krytycy mogą cię uwielbiać, a za chwilę zmieszać cię z błotem i popadniesz w literacki niebyt.



„Wyspa Camino” to książka dla dwóch typów ludzi – po pierwsze – dla książkoholików i po drugie – dla fanów Johna Grishama. Dlaczego? Bo dla innych osób ta książka okaże się...nudna. Poczekajcie, nie zrozumcie mnie źle. Mnie książka się podobała (choć bez ochów i achów), bo jestem książkoholikiem, ale dla osób, które po książki sięgają rzadko i nie są fanami Grishama, więc nie sięgają po jego każdą książkę, a znają go na przykład tylko z „Raportu Pelikana”, ta książka może okazać się nijaka. Bo jest tu kilka niedociągnięć fabularnych oraz brak tego prawniczego i kryminalnego sznytu, po którym rozpoznajemy prozę tego autora.
Nawet trudno mi zaklasyfikować tę powieść do jakiegoś jednego gatunku. Balansuje ona na granicy kryminału, sensacji, thrillera i – och tak – powieści obyczajowej. Jest tu prawdziwy wątkowy miszmasz – kryminalny (kradzież rękopisów oraz wypadki następujące po skoku), literacki (świat pisarzy na małej wyspie na Florydzie), romansowy (och, dużo się tu dzieje w tej kwestii), obyczajowy (przeszłość głównej bohaterki), sensacyjny (szpiegostwo) oraz – uwaga – ekologiczny (ochrona żółwi), aczkolwiek ten to już pomniejszy. Jak widzicie, Grisham postanowił sięgnąć po niemal wszystkie zagrania z literatury popularnej i zmieszał to w jednym kotle, z którego wyłoniła się „Wyspa Camino” i, szczerze mówiąc, nie wyszło mu to najgorzej. Historia „skoku stulecia” i zanurzenie się w tajemniczym świecie antykwariuszy to uczta dla każdego książkoholika, pełna smaczków o innych znanych na całym świecie pisarzach, w tym głównie o Erneście Hemingwayu i F. Scotcie Fitzgeraldzie, ale też i o tych dzisiejszych, królujących na listach bestsellerów. Intrygujące jest również miejscowe „koło” pisarskie na czele z pisarką romansów klasy C, Myrą, i jej partnerką, również pisarką, ale zbyt przeintelektualizowanych powieści, Leigh. Ich zabawnie opowiedziane zmagania z pisaniem romansów niezbyt wysokich lotów i walka z wydawcami obnaża drugie dno rynku literackiego.

Jednakże jest tu też kilka mniejszych czy większych wpadek, o których wypada wspomnieć. Na początku myślałem, iż intryga związana ze skokiem na uniwersytecką bibliotekę będzie główną osią fabuły i zostanie pociągnięta na wiele, wiele stron, ale autor uciął ją w zarodku, co moim zdaniem nie wpłynęło zbyt dobrze na akcję i jakby umniejszyła wartość tego trudnego i wieloetapowego przedsięwzięcia. Bohaterowie skoku szybko rozpływają się w książce, przez co łatwo o nich zapominamy. Kolejny minus, to brak gruntownego osadzenia narratora. Wydarzenia śledzimy z różnych punktów widzenia, co troszkę wytrąca z równowagi, bo głosy te nie są odpowiednio wyważone. Zbyt szybko i łatwo prześlizgujemy się z jednego ośrodka na drugi, i zamiast lepiej i dogłębniej poznać daną postać, utożsamić się z nią, to tylko widzimy wierzchołek góry lodowej. Jedynym wyjątkiem jest tutaj główna bohaterka, Mercer, która przez większą część powieści jest głosem przewodnim i poznajemy jej trudną przeszłość i teraźniejszość, która sprowadziła ją na tę wyspę.

Niewielkim minusem jest też zakończenie, które nieco mnie rozczarowało, bo wygląda jakby zostało napisane naprędce. Opowieść została szybko ucięta, a wydaje mi się, że jeszcze można było coś z niej wycisnąć i wyraźniej poprowadzić dalsze losy głównych postaci.


„Wyspę Camino” czyta się szybko i przyjemnie. Po tego rodzaju powieści nie oczekujmy niewiadomo czego, jakiś ambitnych przesłań czy głębszych, ukrytych sensów. Ma to być czysta rozrywka, odprężenie po trudach i znojach życia codziennego i to się Grishamowi w pełni udało. Te niezbyt znaczące wady utworu nie przysłaniają jego solidności. To dobry kawałek literatury popularnej i zdecydowanie warto po tę książkę sięgnąć.


Tytuł: Wyspa Camino
Autor: John Grisham
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2019
Tłumacz: Jan Kraśko
Ilość stron: 368
Gatunek: Powieść sensacyjna
Dodatkowe informacje: - 

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”