Dwadzieścia jeden pogubionych dusz



Gdy przeglądając zapowiedzi wydawnicze na czerwiec, to wpadła mi w oko pewna powieść, która raczej pozostanie niezauważona w zalewie pozostałych nowości. Opisuje coś, co wydarzyło się już ładnych parę lat temu, odbiło się szerokim echem w świecie, ale wydaje się też, że już przebrzmiało. Dlaczego więc „Dwadzieścia jeden uderzeń serca” Donala Ryana warte już czytelniczej uwagi teraz, kiedy historia o ekonomicznym kryzysie w Irlandii jest już przykryta warstwą kurzu? Bo to opowieść o ludziach, którzy coś utracili...

Przed kryzysem ekonomicznym nikt nie jest w stanie uciec. Dotyka to nawet firmy budowlanej w niewielkim miasteczku gdzieś na irlandzkiej prowincji. A gdy przy okazji pracownicy owej firmy dowiadują się, że jej właściciel, Pokey Burke, nie płacił za pracowników składek socjalnych, to ci zostają dosłownie z niczym.
Teraz do głosu dochodzą postaci dramatu – budowlańcy, ich żony, mieszkańcy miasteczka, przyjaciele i znajomi, matki i ojcowie, ich dzieci – każde z nich przemówi, by przedstawić swoją rolę w widowisku, które zatrzęsło całym miasteczkiem. Te różne perspektywy sprawiają, że widzimy świat, który pogrążył się w chaosie.


„Mój ojciec wciąż mieszka przy końcu drogi, za jazem, w niewielkim domu, w którym się wychowałem. Zachodzę do niego co dzień, by sprawdzić, czy czasem nie umarł, i każdego dnia wychodzę rozczarowany. Nie odpuściłby sobie codziennej okazji do sprawienia mi zawodu”


„Dwadzieścia jeden uderzeń serca” to powieść dość niezwykła. Przypomina raczej zbiór dwudziestu jeden obrazków z życia grupy mieszkańców jakiegoś anonimowego prowincjonalnego miasteczka. Jest tam wszystko to, co możemy spodziewać się po takich społecznościach – lwia część mieszkańców się zna lub przynajmniej się kojarzą, plotki i domysły to naczelne źródła informacji o innych, a tajemnica to jakiś niezrozumiały konstrukt, który tutaj nie istnieje. A wszystko ma swoje źródło w upadku firmy budowlanej, co niczym śnieżna kula staczająca się ze wzgórza, powiększa się przez narastanie kolejnych niepokojących wydarzeń. Tak niepokojących, że aż trochę surrealistycznych (nie mogę ich zdradzić, bo zepsuło by to niespodziankę podczas lektury).

Książka składa się z dwudziestu jeden rozdziałów. Każdy z nich jest pewną opowieścią o tym, co wydarzyło się w miasteczku. Historie te nawarstwiają się na siebie, przez co z każdą kolejną zarysowuje się przed oczami czytelnika coraz szerszy, ale też i bardziej szczegółowy, obraz sytuacji. Z każdym krótkim rozdziałem (mają 7-10 stron) autor odkrywa przed nami kolejny fragment opowieści. Na tle kryzysu ekonomicznego dzieją się bardzo ludzkie dramaty, tak przyziemne w obliczu wielkiej polityki europejskiej. Jest tu wiele tragedii, nieporozumień, żalu i nienawiści. Więc te finansowe kłopoty stają się przyczynkiem do większej opowieści – o zagładzie ludzkiej przyzwoitości, zatraceniu ideałów człowieczeństwa, o pogubionej moralności i etyce.

Ze wszystkich głosów na pierwszy plan wysuwa się niewątpliwie Bobby. Jego mroczna i toksyczna relacja z ojcem wpływa na całe jego postrzeganie świata. Bobby obwinia go o wszystkie najbardziej złe i destrukcyjne momenty swojego życia. Jest coś bardzo niepokojącego w ich rozmowach (ale też i w przemilczeniach), co na kartach utworu przeradza się w prawdziwy dramat.
Bobby przejawia się w niemal wszystkich historiach. Najpierw opowiada sam o sobie. Odmalowuje obraz chłopaka, który za wszelką cenę nie chciał się wyróżniać, choć było go stać na więcej. Później, w każdej kolejnej scenie dramatu, rysuje się wizja miejscowego bohatera, trochę Robin Hooda. Jest w nim coś niepokojącego, ale też i czułego. Poznając go lepiej otwieramy się na niego i rozumiemy, że na nim opiera się cała miejscowa wspólnota. Jest jej duszą.
Ale też i wszyscy bohaterowie utworu pogubili się we własnych uczuciach. Nie mogąc zrozumieć samych siebie, nie są w stanie zrozumieć też innych. Więc nie słuchają, ale tylko mówią. Nie słyszą głosów innych, bo chcą słyszeć tylko siebie.

Podoba mi się język utworu – jest ostry, bez zbędnych upiększeń, bardzo rzeczowy. Jest to taki język ludzi prowincji – bez nachalności, wielopoziomowych metafor, bardzo surowy. Ale nie można się temu dziwić, gdyż jest to męska proza, zdecydowana i nie bawiąca się w zbędne szczególiki.

Przyjemne jest też to, że nie ma się do czego przyczepić. Oczywiście, niektóre historie mogłyby być dłuższe (zwłaszcza Wasi oraz Trevora, którzy skradli moje serce), ale rozumiem zamysł autora na przedstawienie ich w krótki i klarowny sposób, bez niepotrzebnego zatracania się w dramaturgii. Dręczy mnie też pytanie, co dalej z Bobbym? Autor zostawił czytelników w sporej próżni, która powinna być wypełniona. Ale czytelnik musi zrobić to sam, nie ma gotowej recepty na rozwiązanie kłopotów.

Naturalnie przychodzi mi od razu na myśl porównanie z książką, którą ostatnio przeczytałem i recenzowałem - „Nigdzie indziej” Tommy'ego Orange'a. Zbudowana na podobnej konstrukcji kilkunastu opowiadań, gdzie występują te same postaci i ich historie się zazębiają. Tutaj też jest mowa o wykluczeniu (choć na innych poziomach), braku pozytywnych widoków na przyszłość i też staje się mikroopowieścią o świecie, który skupiony jest wokół tego co tu i teraz. Warto przeczytać obie książki, by porównać, jak autorzy przedstawili światy tam im dobrze znane i bliskie.

Nie liczcie tu na happy end, oj nie nie. Ta powieść wami wstrząśnie, zasmuci, ale też i postawi na nogi. Jeśli chcecie czegoś nieoczywistego, co będzie się różnić od innych współczesnych powieści, to sięgajcie po „Dwadzieścia jeden uderzeń serca”, a na pewno się nie zawiedziecie.



Dziękuję GW Relacja za egzemplarz do recenzji.



Tytuł: Dwadzieścia jeden uderzeń serca
Autor: Donal Ryan
Wydawnictwo: Relacja
Rok wydania: 2019
Tłumacz: Ewa Pater-Podgórna
Ilość stron: 167
Gatunek: Powieść współczesna
Dodatkowe informacje: Powieść była nominowana do Nagrody Bookera w 2013 r.

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”