Wiele hałasu o nic?

Czy istnieje jeszcze jakiś książkoholik, który nie słyszał o czerwcowej nowości od Wydawnictwa Poznańskiego - „Nazywam się Stephen Florida” Gabe'a Habasha? Wydaje mi się, że nie. Powieść ta szturmem zdobyła polskiego bookstagrama i mówili lub pisali o niej chyba już wszyscy. Czy ten utwór jest warty tego hałasu wokół siebie? Dowiedzmy się...

Narratorem tej książki jest Stephen Florida, student czwartego roku sztuk wyzwolonych w Oregsburg College w Dakocie Północnej. Jednak to nie one ściągnęły tam głównego bohatera a stypendium sportowe, dzięki któremu mógł dalej realizować się w sporcie swojego życia – zapasach. „Nazywam się...” staje się zapisem jego ostatniego roku w koledżu i ostatniej szansy na osiągnięcie swojego sportowego celu – zdobycia mistrzostwa czwartej międzyuczelnianej ligi NCAA w wadze stu trzydziestu trzech funtów. Skupia się tylko na tym, wszystko inne to dodatki. Jednak w jego życiu namiesza pewna dziewczyna o imieniu Mary Beth oraz przyjaciel(?) z maty – Linus, wschodząca gwiazda zapasów. Czy Florida zostanie mistrzem uczelnianych zapasów?


„Kiedy próbuje się rozmawiać z Bogiem, nie można się do niego dostać, pojawia się tylko mały, pociągający nosem sekretarz, który obiecuje, że przekaże Bogu pytanie, i znika za rogiem na 30 sekund, po czym wraca i mówi, co Bóg szepnął mu do ucha, ale przecież wiadomo, że nic nie szepnął, bo za rogiem nie ma nikogo, a sekretarz tylko tam stał i odliczał sekundy. Jak wiecie, na tym polega religia”


W tytule recenzji, wykorzystując tytuł dramatu Szekspira, postawiłem pewne pytanie dotyczące tej powieści – czy hałas wytworzony wokół niej przez machiny promocyjne jest słuszny? Czy jest taka świetna, jak kreują ją inni recenzenci/opiniotwórcy? 

Najbardziej interesującą kwestią związaną z tą książką jest oczywiście główny bohater. Na samym już początku utworu dowiadujemy się, iż Stephen Florida de facto nie jest Stephanem Floridą. W ten sposób na wstępie zostajemy w pewien sposób ostrzeżeni – nie możesz niczemu, co przeczytasz w tej książce, do końca wierzyć. W miarę coraz dalszego zagłębiania się w lekturze czytelnik wikła się w świat nie do końca rzeczywisty. Sam narrator i jego opowieści wydają się być na granicy jawy a snu, sennego marzenia, zmyślenia. Teraz, gdy już nieco okrzepłem po lekturze, odnoszę wrażenie, iż Florida świadomie kreuje się przed czytelnikami. Wie, na co może sobie pozwolić i odkrywa to przed nami, pewne rzeczy ukrywa, przemyka tylko nad nimi jednym czy dwoma słowami. Czasami zastanawiałem się, czy Stephen to w ogóle realna postać, czy nie jest pewnym konstruktem, mistyfikacją, która pojawiła się w umyśle innej postaci utworu Habasha. 

Autor na łamach swej powieści stworzył prawdziwy mikroświat, na którego centrum wybrał zapomniany przez Boga koledż gdzieś na rubieżach Stanów Zjednoczonych. Odnosi się wrażenie, iż Oregsburg znajduje się gdzieś na krańcach świata, gdzie dociera się po miesiącach wędrówki. Pogłębiło to jeszcze intensywniej śnieżyca, która sparaliżowała Oregsburg na jakiś czas. Gdzieś tam istnieje Stephen Florida, który owładnięty swoją obsesją, dąży do swojego celu, który nam wydawać się może bez sensu, bo w końcu kogo obchodzi mistrzostwo czwartej ligi uczelnianej w zapasach? Brzmi to banalnie i nieco śmiesznie. Jednak Stephen jest na tyle zafiksowany na tym punkcie, że dąży do niego po trupach. Odlicza kolejnych przeciwników, przechodzi od kolejnych zwycięstw do kolejnych, porażka jest tylko szansą na jeszcze większą mobilizację, a życie codzienne podporządkowuje całkowicie treningom w osiagnięciu marzenia. Życie uczelniane również jest na dalekim planie, gdyż jest to tylko miejsce, w którym spełnia swoje niezdrowe pragnienie sukcesu. Przerywnikiem w tym wydają się być tylko dwie rzeczy – niechęć do drugiego trenera Finka oraz wykladowca jazzu i jego ciemna przeszłość. 

Z „Nazywam się Stephen Florida” wylewa się pot. Nie brakuje też łez, brudu i fekaliów. Ale nie możemy się temu dziwić, gdyż głównym elementem tego utworu jest sport – zapasy, które na pewno nie są tak wysublimowane i eleganckie jak golf czy polo. Jest to powieść bardzo męska i intensywna – Florida nie cacka się ze swoimi przeciwnikami, stają się jego wrogami i musi ich zniszczyć na drodze ku glorii. Sama postać jest też bardzo niejednoznaczna – wraz z rozwojem fabuły przeobraża się, staje się bardziej mroczny, zdolny do wszystkiego. Boimy się jego kolejnych kroków, jest całkowicie nieprzewidywalny. Samo zaklasyfikowanie utworu do jakiegoś jednego gatunku też jest trudne – jest to zarówno bildungsroman (powieść o dorastaniu), powieść obyczajowa, jak i współczesna.

Przyznam się Wam szczerze, że sam nie wiem, jak mam traktować tę powieść. Z jednej strony odczuwam podskórnie, że nie jest to kolejna marketingowa wydmuszka i jest wyrazistym kawałkiem prozy, ale z drugiej strony mnie zupełnie nie zachwyciła. Czytanie jej nie sprawiło mi przyjemności, a sam narrator czasem niesamowicie mnie irytował. Zakończenie jest też bardzo przewidywalne i rozczarowujące.

Debiut amerykańskiego pisarza Gabe'a Habasha to studium człowieka owładniętego obsesją. Stephen Florida, zawieszony gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, zatraca się całkowicie w szaleństwie i staje się postacią, o której na pewno nie zapomni historia literatury. Czy polecam ją do przeczytania? Pomimo mojego braku większego entuzjazmu, to wydaje mi się, że jeśli chcecie być na bieżąco ze wszystkimi ważniejszymi nowościami na rynku wydawniczym, to winniście ją przeczytać.




Tytuł: Nazywam się Stephen Florida
Autor: Gabe Habash
Wydawnictwo: Poznańskie
Rok wydania: 2019
Tłumacz: Jędrzej Polak
Ilość stron: 413
Gatunek: powieść współczesna
Dodatkowe informacje: -

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”