Recenzja „Normalnych ludzi” Sally Rooney



Książka, która jest wszędzie. Książka, o której mówią i piszą wszyscy. Książka, której zdjęcia opanowały cały bookstagram. Największy hit wydawniczy pierwszej połowy 2020 roku. O jakiej książce mowa? „Normalni ludzie” Sally Rooney, młodej, irlandzkiej pisarki, szturmem zdobyli polski rynek wydawniczy. Jeśli w tym momencie pierwszy raz czytasz/słyszysz o tej książce, to prawdopodobnie wyszedłeś właśnie ze swojej jaskini po raz pierwszy od kilku miesięcy. Długo biłem się z myślami, czy napisać o tej książce, bo odnoszę wrażenie, że już wszyscy o niej pisali lub mówili i kolejny (tym razem mój) głos już nic nowego nie wniesie. Jednak oto jest – kolejny głos w sprawie „Normalnych ludzi”. Zanim jednak wyrażę swoją opinię na jej temat, to poznajmy zarys fabularny.

Niczym w licealnym dramacie wprost z amerykańskich seriali (do tego motywu jeszcze powrócę), on jest popularny, swoista licealna gwiazdka, gracz szkolnej drużyny piłkarskiej, przystojny, tajemniczy, ona – outsiderka, którą ignoruje cała szkoła, obnosząca się swoim wyobcowaniem wielbicielka literatury z wyższej półki. Ona z bogatego domu, on wprost przeciwnie. Gdy pewnego dnia Connell przychodzi do domu Marianne, gdzie jego matka sprząta, między dwojgiem nastolatków rodzi się coś więcej niż przyjaźń. Wtedy to też postanawiają ukryć to przed całym światem. Później śledzimy ich lody na uczelnianej ścieżce, gdzie życie odwraca się do góry nogami...


„Ubranie doświadczenia w słowa daje mu poczucie kontroli, jak gdyby zamykał je w słoiku, by nigdy już nie mogło mu umknąć”


Trudno zarysować – nawet w niewielkim stopniu – akcję utworu, bo w „Normalnych ludziach” nie dzieje się zbyt wiele na poziomie akcji. Jest to raczej płynne przechodzenie z jednego etapu życia (nauki w liceum), do drugiego (studia poza domem). Ot zwyczajne, normalne życie. Ale to nie sama akcja jest tu najważniejsza, ale pewne życiowe mechanizmy, struktury, zawiłości, którymi zniewoleni są nasi główni bohaterowie. Connell i Marianne pochodzą z małego miasteczka, Carricklea, gdzieś na zachodzie Irlandii. Najpierw obracają się w mikroświecie liceum, do którego uczęszczają. Jak sami pamiętamy z czasów szkolnych, status jaki posiadamy wśród innych uczniów jest często ważniejszy, niż oceny czy zachowanie. Temu statusowi czy też opinii ulegają również Connell i Marianne. Ich „związek” pozostaje w tajemnicy, bo chłopak boi się, co pomyślą o nim inni, gdy dowiedzą się, że jest z Marianne. Autorka bardzo mocno zarysowuje uczucia, które młoda bohaterka wzbudza wśród reszty osób ze szkoły – są bardzo negatywne. Nie wiemy jednak, dlaczego dziewczyna wzbudza aż taką niechęć wśród uczniów. Bogactwo? Snobizm? Nie wpasowuje się w ich ramy? Co im przeszkadza? Tego możemy się tylko domyślać. Więc dla Connella jawny związek z nią byłby towarzyskim samobójstwem. To pierwszy schemat, któremu ulegają bohaterowie. Kolejny to kastowość, której w Polsce raczej nie zauważamy, a na pewno nie jest ona tak mocno obecna kiedyś i teraz, jak w krajach anglosaskich. W powieści są one intensywnie zarysowane, często pojawiają się w zarysach różnych postaci, czy w rozmowach pomiędzy bohaterami. Jeszcze mocniej to wybrzmiewa, gdy pamiętamy, że matka Connella sprząta w wielkim domu rodziny Marianne. Tworzy tu w naszej wyobraźni pewną zależność i podwładność, przez którą patrzymy na związek głównych postaci powieści. Kolejnym mechanizmem jest małe miasteczko, z którego szponów bardzo trudno się wyrwać. Takie miasteczka mają to w sobie, że zawsze pozostają w człowieku. Myślisz tymi schematami, żyjesz według wzorców tam wyuczonych. Małe miasteczko odgrywa też ważną rolę w „Normalnych ludziach”. Tam wszyscy wiedzą o wszystkich. Nie ma tajemnic. Plotka obiega miasto z prędkością światła. Przecież znamy to z własnego życia, prawda?
W końcu ich związek. Wcześniej umieściłem to słowo w cudzysłowie, bo dla mnie nie jest to prawdziwa relacja zbudowana na miłości, głębokim uczuciu, a na uzależnieniu, schemacie znanym, więc takim, z którym nam lepiej. Pochodzą z tego samego miasteczka, przeżyli to samo, chodzili do tego samego liceum, czują się dobrze ze sobą, więc wybrali to, co ich łączy, i – poniekąd – im to wystarczy. Bo tak jest łatwiej, bo tak jest wygodniej. Często niesamowicie irytował mnie służalczy stosunek Marianne do Connella, ale gdy teraz o tym myślę, to czy tak nie wyglądają często współczesne związki? Sam Connell to widzi, ale nie przeszkadza to mu. Lubi czuć władzę, bo to jedyne miejsce, w którym może to czuć. Współczesność atomizuje wszystko, też związki międzyludzkie. Opierają się często one na czymś ulotnym, krótkotrwałym. Taki też delikatny, łatwy do uszkodzenia wydaje się „związek” głównych bohaterów „Normalnych ludzi”.

Gdy w szkole Connell jest niemal bogiem, a Marianne dziwadłem, to na studiach obraca się to o 180 stopni. Nagle muszą się odnaleźć w zupełnie nowym miejscu, w dużym mieście (studiują w Trinity College w Dublinie), poznają nowe osoby, muszą zbudować swój świat od podstaw. Lepiej wychodzi to Marianne, która staje się duszą towarzystwa, wszędzie jej pełno, nigdy nie jest sama. Przebiera w bogatych, przystojnych chłopakach. Z jej zdaniem liczą się ludzie, oczekują jej opinii na wszelkie tematy, ma posłuch. Jest kimś. Za to Connell znika gdzieś w tle, gubi się w tłumie, przytłacza go rzeczywistość. Ale czy tak czasem nie dzieje się w normalnym życiu? Często zmieniając coś, np. pracę, musimy się odnaleźć w całkowicie nowej rzeczywistości, rządzonej przez znane już wszystkim schematy, w które my musimy się wtłoczyć, by się dopasować. Niektórym wychodzi to lepiej, niektórym gorzej. Ale przecież tak bywa w życiu.

Dla mnie ta powieść jest bardzo amerykańska. Nawet trudno mi wytłumaczyć dokładnie, o co chodzi mi w tym stwierdzeniu. Czasem łapałem się na lekkim zdziwieniu związanym z nazwami irlandzkimi, bo ciągle mi się wydawało, że akcja dzieje się w USA. Ta amerykańskość może wynikać z miejsc, w których dzieje się akcja (liceum, studia – ulubione miejsce akcji amerykańskich seriali młodzieżowych) lub też w sposobie zarysowania samej fabuły. Naprawdę nie wiem.

„Kultura jest rodzajem performansu społecznego, a literaturę fetyszyzuje się za zdolność zabierania ludzi wykształconych w fałszywą emocjonalną podróż, żeby mogli później czuć się lepsi od ludzi niewykształconych, o których podróżach emocjonalnych lubią czytać”

Książka ta budzi naprawdę skrajne opinie, jak rzadko która. Wiele osób podkreśla snobizm utworu – że nie docenią go ludzie nieoczytani, którzy nie mają styczności z literaturą wysoką. Wiele osób odstrasza też brak wydzielenia dialogów w utworze myślnikami i nachalna promocja powieści. Inni zaś chwalą uniwersalność utworu i trafne spostrzeżenia autorki dotyczące ludzi. „Jedna z najważniejszych powieści ostatnich lat”? Hasło to bije z okładki (swoją drogą przykuwającej uwagę) utworu. Oj nie, nie wierzcie tej machinie promocyjnej. Powieść Sally Rooney to kawałek solidnej prozy, ale czy aż tak genialnej? Nie, zdecydowanie nie. Czytając książkę ma się wrażenie, że gdzieś to już było – w literaturze, serialach czy filmie – nie ma tej świeżości, której oczekuje się w obcowaniu z nową prozą. Można przeczytać, ale jeśli nie macie wielkiej ochoty, to spokojnie możecie sobie darować lekturę „Normalnych ludzi”. Nie zmieni ta pozycja waszego życia, nie zatrzęsie światem w posadach. To zwyczajna książka o normalnych ludziach. I tyle.





Autor: Sally Rooney
Tytuł: Normalni ludzie
Tłumacz: Jerzy Kozłowski
Rok wydania: 2020
Wydawnictwo: WAB
Liczba stron: 304
Gatunek: literatura współczesna

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”