Recenzja książki „Sztormowe ptaki” Einara Karasona

Gdy tylko zauważyłem „Sztormowe ptaki” w zapowiedziach Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, to wiedziałem, że muszę sięgnąć po tę powieść (chodź raczej należy zaznaczyć – mikropowieść). W sumie wystarczyło mi tylko pierwsze zdanie zapisane z tyłu okładki - „Rozpaczliwa walka islandzkich rybaków z bezlitosnymi siłami natury” i już byłem bardzo zainteresowany. Czy pozycja ta spełniła moje oczekiwania? Zaraz się dowiemy, lecz najpierw krótki zarys fabuły.

Islandzcy rybacy zaokrętowani na trawlerze o jakże znaczącej nazwie „Mewa” wyruszają na połów karmazyna u wybrzeży Nowej Fundlandii, więc całkiem daleko od swojej rodzinnej wyspy. Połów idzie im bardzo dobrze, mimo iż pogoda zdecydowanie im nie sprzyja. Lód, który nieustannie pokrywa trawler, powoduje możliwość zatonięcia, zwłaszcza, gdy statek ciągle targany jest przez wysokie fale. Kiedy pojawia się już możliwość powrotu do domu, przychodzi zapowiadany sztorm. Jednak jest on o wiele większy, niż zakładały prognozy. Lód zaczyna coraz intensywniej pokrywać statek, a załodze coraz trudniej się go pozbyć. Fale stają się coraz większe. Czy islandzka załoga wyjdzie zwycięsko z walki z siłami natury? Czy ktoś przypłynie im z pomocą?


„Praca islandzkiego rybaka pełnomorskiego jest jak służba w wojsku podczas wojny”


„Sztormowe ptaki” Einara Karasona to kolejna pozycja ze znanej już Serii z Żurawiem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W zeszłym roku na naszym blogu recenzowałem dwie inne książki z tej serii - „Dziewczynę z konbini” Sayaki Muraty i „Budząc lwy” Ayelet Gundar-Goshen. Do tej pory miło wspominam te utwory. Jak w tym wszystkim odnajduje się powieść islandzkiego autora? Bardzo dobrze! Ma ten sam element niedzisiejszej niezwykłości, który pasuje do pozostałych książek z serii. Nie jest to proza olśniewająca rozmachem fabuły, pędzącą na łeb na szyję akcją czy kunsztownym, wielopiętrowym językiem. Jest to mikropowieść napisana surowym językiem, kronikarskim stylem o twardych mężczyznach, którzy ścierają się z potężną naturą na pełnym morzu, gdzie stają się malutkimi, bezbronnymi chłopcami.

Na początku trudno wchodzi się w tę mikropowieść. Zderzamy się z dość hermetycznym słownictwem związanym z marynistyką i uwierzcie mi, niełatwo wszystko na początku zapamiętać. Naprawdę. Ale z tokiem akcji można już mniej więcej ogarnąć, co to forkasztel czy windy trałowe. Wszystko zresztą jest wytłumaczone, więc nie musimy się głowić nad danym słowem. Śledzimy więc wypływ trawlera do Banku Mew (tak nazwali miejsce połowu islandzcy rybacy) u wybrzeży Kanady. Z jednej strony nie ma w tym nic niezwykłego – taka praca, na którą decydują się nieliczni ze względu na trud, jaki trzeba w nią włożyć, niepewność co do połowu i powrotu z wyprawy oraz rozłąkę z domem. Z drugiej strony dla mieszczuchów czy osób, które morze widzą tylko podczas wakacji, jest to świetny sposób na zobaczenie jak to wygląda od środka. Narrator nie szczędzi nam opisów (w sumie utwór składa się z niemalże samych opisów, zapisu rozmów jest tu jak na lekarstwo) pracy na morzu, morskiej natury, wypadków statków na morzu, przemyśleń związanych z rodziną. Podobały mi się szczególnie momenty, w których opisuje on swoje życie rodzinne i to zwyczajne życie poza morzem swoich kompanów z morskiej wyprawy. Ciekawe w tym kontekście jest nawiązanie do literatury. Narrator opowiada o książkach, jakie czytają podczas wyprawy (w wolnych chwilach) rybacy – przede wszystkim to klasyka islandzka. Te fragmenty sprawiły mi podczas lektury najwięcej przyjemności.

Muszę szczerze stwierdzić, iż spodziewałem się zdecydowanie więcej dramatycznych opisów zmagania się z żywiołem. Czegoś w stylu filmów katastroficznych, gdzie ogromne statki toną w odmętach morskiej toni (zresztą narrator wspomina o katastrofie Titanica), natura jako symboliczny potwór przychodzi się zemścić za niszczenie przyrody itp. itd. Nie, tutaj jest to nieco przyciszone, stonowane. Oczywiście, mamy opisy walki rybaków z żywiołem, o staraniu uratowania się trawlera przed zatonięciem, co skutkowałoby ich śmiercią w lodowatej wodzie po kilku minutach, ale nie ma tu rozmachu, ogromnego napięcia. Nie wiem, czy odczuwam to jako minus, czy też nie. Może oczekiwałem właśnie większego dramatyzmu, ale nie czuję się specjalnie rozczarowany...



Koniecznie jeszcze muszę nawiązać do figury mewy, która przewija się wielokrotnie przez ten utwór i wydaje się być w nim bardzo ważna. Mamy narratora – bohatera o imieniu Larus (z łaciny mewa), Bank Mew (Ritubanki) jako miejsce połowu ryb u wybrzeży Nowej Fundlandii, trawler nazywa się Mewa i w końcu tytuł książki - „Sztormowe ptaki”. Dużo tego, przez co my, czytelnicy, odczuwamy, że jest to coś istotnego. Mewa symbolizuje wolność, podróż, duszę zmarłego na morzu marynarza i jest też postrzegana jako zwiastun złych wieści. Jak to możemy odnieść w stosunku do tej powieści? Rybacy są w ciągłej podróży, pobyt w domu to tak naprawdę wakacje od pracy na morzu. Mewa więc jest stałym elementem ich życia. Tytuł utworu możemy więc traktować i dosłownie (ptaki jako zwiastun czegoś złego, czyli sztormu), ale też i metaforycznie, jak symbol ludzi rzucanych przez sztorm życia po świecie.

„Sztormowe ptaki” Einara Karasona to ciekawe spotkanie z prozą islandzką, coraz popularniejszą w Polsce. Czyta się tę mikropowieść bardzo szybko, to naprawdę książka na jedno posiedzenie. Pasować będzie zwłaszcza do takich deszczowych, wiosennych czy też letnich wieczorów. Do tego – co też charakterystyczne dla Serii z Żurawiem – piękna okładka. Polecam wszystkim! A już na jesieni kolejna książka z serii – powrót do Japonii ze „Stacją Tokio Ueno” Yu Miri. Już nie mogę się doczekać!



Dziękuję Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego za egzemplarz do recenzji.




Autor: Einar Karason
Tytuł: Sztormowe ptaki
Tłumacz: Jacek Godek
Rok wydania: 2019
Wydawnictwo: Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego
Liczba stron: 128
Gatunek: literatura współczesna

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”