Recenzja książki „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri

 Na początku września powróciłem na stary, dobry szlak z kolejną powieścią z Serii z Żurawiem Wydawnictwa Uniwersytetu Jagiellońskiego - „Stacja Tokio Ueno” Yu Miri. Jak już chyba wiecie, bardzo szanuję czytelniczo tę serię wydawniczą, gdyż to już czwarta książka z tejże, którą recenzuję i po raz kolejny się nie rozczarowałem. O ile jednak nie poczułem podczas lektury aż takiego zadowolenia, jak podczas czytania „Dziewczyny z konbini” Sayaki Muraty, to powieść Yu Miri na pewno nikogo nie rozczaruje.

Akcję utworu śledzimy oczami Kazu, który odtwarza nam swoje życie, sam będąc już martwym. Przechodzimy więc od czasu jego narodzenia (tego samego dnia, co cesarz Naruhito), przez pełne trudów życie jako robotnik, który przyjeżdża z prowincji do Tokio, by jako budowlaniec pracować przy budowie obiektów sportowych na Igrzyska Olimpijskie w 1964 roku. Momentem kulminacyjnym jego życia jest tsunami, które w 2011 roku zniszczyło elektrownię atomową w Fukushimie. Wtedy to Kazu porzuca wszelkie standardy i zamieszkuje w namiocie w parku Ueno w miasteczku bezdomnych. Co się stało z jego życiem, że od początku skazany był na klęskę pomimo tak znaczącego dnia urodzin? Kto zawinił – on czy los?



„Stacja Tokio Ueno” to dogłębnie przygnębiająca, pełna reminiscencji opowieść o człowieku, któremu ciągle było w życiu pod górkę. Postać Kazu ma coś w sobie z biblijnego Hioba, który doświadczany przez Boga różnymi klęskami, w końcu otrzymał dar, lecz w życiu Kazu takiego szczęśliwego końca poszukiwać nie można. Bo czy można ciągle otrzymywać od losu po dupie i trwać w spokoju? Praca go nie satysfakcjonuje, wiedzie nudne życie, umiera jego syn, zatraca się w samotności. W końcu zostaje sam. Więc odpowiedź jest prosta. Nie. Dlatego też Kazu zatapia się w swojej beznadziei i w końcu wybiera życie jako bezdomny wśród morza bezimiennych bezdomnych w parku Ueno.

Powieść ta porusza wiele ważkich tematów. Na pierwszy plan wybija się przede wszystkim problem bezdomności. Japonia to bardzo bogaty kraj, kojarzący się z postępem, rozwojem wielkich technologii, lider biznesu. Coś takiego jak bezdomność w takim kraju wydaje się być sprawą marginalną, z którą na pewno można sobie poradzić. Kiedy jednak czytamy o ogromnej rzeszy bezdomnych koczujących w parku Ueno (a nie jest to jedyne takie „zorganizowane” miasteczko bezdomnych w Tokio), to staje się to dla nas swoistym szokiem. Ogromny pęd ku samorealizacji, gdzie nie ma miejca na słabe jednostki, sprawia, że Ci, którzy nie potafią się przystosować czy wpasować w te sztywne ramy muszą się wykoleić. Albo wycofują się zupełnie z życia (któż nie słyszał o hikikomori), albo wybierają życie takie jak Kazu. Stając się wyrzutkiem, wrzodem na zdrowym organizmie narodu, który stara się przegonić jego i jemu podobnych z miejsca na miejsce, by nie niszczyli pięknego obrazu Japonii. Sami poszukajcie odpowiedzi podczas lektury.

Teraz, podczas pisania tej recenzji/opinii, przyszło mi do głowy pewne porównanie. W jakimś stopniu widać w „Stacji Tokio Ueno” schemat wprost z „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa, jednak Kazu już po swojej śmierci odtwarza własne życie i wyciąga z niego pewne wnioski. Jednak tutaj nie można już wcielić tychże wniosków z tego obrazu w życie, bo zwyczajnie jest już za późno.

Po raz kolejny pozycja z Serii z Żurawiem okazała się właściwym wyborem. Powrót do Japonii okazał się zasmucającym spotkaniem z powieściowym obrazem współczesnego Kraju Kwitnącej Wiśni. Sądzę, że będzie to idealna lektura na długie, jesienne wieczory.


Za książkę do recenzji dziękuję Wydawnictwu Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Popularne posty z tego bloga

Mistrz małej prozy

We dwoje zawsze lepiej

Recenzja książki Andrzeja Maleszki „Magiczne drzewo. Czerwone krzesło”